Torebkowy niezbędnik, czyli jakie produkty mam zawsze ze sobą?

W mojej torebce jest zawsze porządek - tak naprawdę nie znajdziecie tam młotka, pampersa, rajstop i dwustronnej taśmy, a jedynie cztery elementy, które tworzą całość, która pozwala mi przejść przez życie bez szkody dla siebie i innych. Po pierwsze to telefon, czyli łączność ze światem, po drugie portfel z dokumentami, po trzecie wielorazowa torba na zakupy... i po czwarte kosmetyczka. Strasznie nie lubię nadmiaru, a tym bardziej sytuacji, w których zażenowana musiałabym szukać i przekopywać się przez jaskinię lwa, żeby wydobyć np. telefon z dna czeluści. Dziś oczywiście temat, który interesuje nas tutaj najmocniej - kosmetyczka, jestem ciekawa czy spodziewacie się po mnie tego, co znajdziecie w środku...


Czy jest na sali lekarz? Avene Cicalfate


To jest mój absolutny numer jeden w kwestii ratunkowej - jako atopik od dziecka, muszę mieć zawsze pod ręką coś, co ewentualnie złagodzi jakieś nieprzyjemności. Calfate towarzyszy mi od lat - jest to jedyny krem, który ma przyzwoity skład i który realnie działa łagodząco i regenerująco. Mam go zawsze przy sobie i traktuję nim dosłownie wszystko, co wymaga jakiejś szczególnej opieki poza domem - dłonie, powstającą zmianę, ślad po ukąszeniu owada, czy partie ciała nadszarpnięte kąpielą słoneczną. To jest mój absolutny numer jeden i choć próbowałam go nie raz zastąpić czymś innym, to nie znalazłam niczego innego. Jestem mu wierna, co zresztą widać po zużyciu - średnio w roku takich tubek schodzi u mnie co najmniej dziesięć. A to już o czymś świadczy, prawda?


Wióry lecą! Mokosh - Malinowy balsam do ust


Suche na wiór usta to jest moja cecha charakterystyczna na równi z rudymi włosami. Losie, nie wiem, czym tak bardzo zawiniłam, ale usta mam wiecznie suche, wiecznie potrzebują nawilżenia i wystarczy przez chwilę o tym zapomnieć i jest po prostu masakra. Cicalfate nie nadaje się do stosowania na usta, bo jest biały i gęsty, dlatego drugim produktem pielęgnacyjnym, który mam zawsze przy sobie jest dobrej jakości, naturalny produkt stricte do warg. Obecnie w mojej kosmetyczce gości malinowy (sic! Można go jeść!) balsam marki Mokosh, na który zdecydowałam się nie tylko ze względu na cudowny skład, ale także szklane opakowanie, które zamierzam jeszcze nie raz wykorzystać. Bardzo, bardzo lubię ten produkt, chociaż gmyranie palcem w słoiczku to nie jest moja ulubiona forma aplikacji. Niemniej jednak obecnie jest moim ukochanym towarzyszem wszelakich wyjść na wiatr i chłodek. 



Nie ma tego złego...! Łagodzące krople do oczu Blink


Tu chyba nie muszę niczego tłumaczyć - każdy alergik mnie zrozumie. Po wielogodzinnej pracy przed komputerem, a także w trakcie wiatrów, deszczy, czy chociażby koszenia trawy na zewnątrz, oczy w zmieniającym się środowisku często reagują u mnie swędzeniem i natychmiast traktuje je kroplami łagodzącymi. Kiedyś zaniedbałam tę kwestię, myśląc, że po prostu przejdzie i dorobiłam się alergicznego zapalenia spojówek, które leczyłam ponad 3 miesiące - od tej pory wszelakie podrażnienia, suchość czy nadwrażliwość traktuję kroplami i mam je w torebce niezależnie od tego, gdzie aktualnie przebywam. 3 miesiące przyjmowania antybiotyków nauczyły mnie roztropności w tej kwestii.



Cebula zawsze spoko. Sprężynki do włosów


Odkąd odkryłam (a będzie to już ze trzy lata) sprężynki do włosów, zrezygnowałam z tradycyjnych gumek. Ten, kto to wymyślił, powinien dostać nagrodę, bo moim zdaniem nie ma nic absolutnie bardziej wygodnego, szybszego w obsłudze, a przy tym faktycznie nieszarpiącego włosów niż te małe, kolorowe cudaki. Jako że mam już serdecznie dość swoich zbyt długich włosów (ale będzie cięcie na dniach uhhh), gumki są nieodzownym elementem, żeby uratować wizerunek cebulą na głowie, w której czuje się doskonale, a gumki sprężynkowe sprawdzają się do tego genialnie. Mam je zawsze przy sobie, gdziekolwiek jestem, uwielbiam je i nawet nie patrzę w stronę tradycyjnych gumek do włosów - poza tym, one naprawdę są w stanie służyć latami. Wiem, że są przeciwniczki, które uważają, że rozciągają się i nie można im przywrócić pierwotnego kształtu, ale ja zawsze traktuję je wrzątkiem i są po prostu jak nowe. Jeżeli jeszcze nie próbowałyście - serio, polecam. Poza tym mają zawsze zabawne, dziewczęce kolory.



Duet nie do zdarcia. Puder + pędzel


Jedynym kolorowym kosmetykiem, jaki zawsze mam przy sobie jest puder - no nie jestem w stanie okiełznać błysku na twarzy po kilku godzinach od nałożenia podkładu, a że jestem zwolennikiem kontrolowanego matu, puder mam zawsze przy sobie. Zresztą musicie wiedzieć, że dobrej jakości puder, jest w stanie uratować każdy nawet mocno nadszarpnięty makijaż, więc, zamiast nosić ze sobą stos podkładów, korektorów i innych produktów kolorowych, warto zastanowić się po prostu nad dobrym, trwałym pudrem. W mojej kosmetyczce aktualnie gości bananowy puder marki NYX, który jest stosunkową nowością - jest kompaktowy, nie zajmuje dużo miejsca, ma piękny bananowy kolor i stosunkowo mocny stopień krycia, dlatego ratuje mi tyłek nie raz i nie dwa. Jest pudrem na bazie silikonu, dlatego jedna poprawka w ciągu dnia naprawdę wystarczy, żeby zachować twarz na spoko poziomie, nawet wtedy, kiedy deszcz, krew, pot i łzy... wiecie, jak jest. Ale! Jako wróg numer jeden wszelakich puszków, aplikatorów i gąbeczek czymś ten puder nakładać muszę i tu Wam powiem, że znalazłam coś naprawdę idealnego. Stwierdziłam, że noszenie ze sobą pędzla normalnych rozmiarów to kiepski pomysł i długo szukałam czegoś kompaktowego, ale dobrej jakości i marki (do pędzli przykładam ogromną wagę) i znalazłam takiego malusiego cudaka od Real Techniques. Geniusz! Można go określić jako baby pędzel do wszystkiego - ma nie więcej niż 10 cm wysokości, sporo włosia, a przy tym kształt, który dotrze absolutnie wszędzie. Jest idealny do poprawek gdzieś na mieście i mega się cieszę, że się na niego zdecydowałam. Niemiłosiernie wkurza mnie tylko to opakowanie, bo jest niewygodne, ale przynajmniej pędzel jest zabezpieczony przed kurzem i wszystkim innym z kosmetyczki, dlatego przechowuję go póki co tak, jak do mnie przyjechał. Taka mała rzecz, a taka użyteczna!



Coś tu... pachnie. Miniatury perfum.


Nie ruszam się z domu bez perfum - no nie ma takiej opcji. Jestem ogólnie trochę przewrażliwiona na punkcie zapachów, dużo mi przeszkadza i źle się czuję w pomieszczeniach, które po prostu nie czuć świeżością, co też się idealnie przekłada na moje naturalne zamiłowanie do perfum. Nie tacham ze sobą pełnych flaków, ponieważ są ciężkie i niepraktyczne, dlatego zaopatruję się w miniatury. Nie jest to rzecz łatwa, bo po pierwsze otrzymać w perfumerii miniaturę zapachu graniczy z cudem, a kupowanie pojedynczych sztuk też się trochę mija z logiką. Szukam zatem zestawów - teraz aktualnie jest u mnie set mini perfum od Kenzo, swoją drogą... chyba najbardziej specyficznego pod względem perfum i zapachów na świecie. Jak coś pachnie inaczej niż wszystko, to znaczy to, że to Kenzo. Te perfumy są dla mnie totalnie nie do ogarnięcia pod względem pomysłu i ich złożoności. Próbuję się z nim zaprzyjaźnić i zrozumieć te ciężkie nuty, dlatego sprezentowałam sobie ostatnio pięć mini czołowych zapachów i tak sobie chodzą teraz ze mną na codzień - myślę, że zakup takich miniatur to ciekawa sprawa na poszerzanie perfumeryjnych horyzontów no i też decyzję o tym, czy dany zapach warto kupić czy nie. Ja np. dzięki temu setowi Kenzo, wiem, że nie zdecydowałabym się na pełen flakon jego zapachów - i fajnie! Zawsze to coś nowego. Polecam Wam kupowanie setów miniatur, jeśli lubujecie się w zapachach, a niekoniecznie jesteście im wierne na stałe, jak ja. Poza tym te buteleczki są po prostu urocze!


I to tak naprawdę wszystko, co zawsze mam przy sobie - niezbędna, potrzebna i zminimalizowana ilość sprawia, że kosmetyczka jest leciutka i nie obciąża głównej zawartości torebki. Koniecznie napiszcie mi, jakie Wy kosmetyki nosicie ze sobą i co stanowi Wasz niezbędnik. Czekam na Wasze komentarze i zdjęcia. Buziaki!

Komentarze

instagram @hushaaabye

Copyright © Hushaaabye